Jestem
ogromną fanką Świąt Bożego Narodzenia, uwielbiam wszystko co
świąteczne, a najbardziej niepowtarzalną magię jaką ze sobą
niosą. Nie chodzi mi tu o prezenty i to kto da lepszy, ale właśnie
o wszystko to, co sprawia , że te właśnie święta są jedyne w
swoim rodzaju.
Mnie
ogromną radość sprawia robienie ozdób świątecznych, dekorowanie
domu milionem łańcuchów i lampek, pakowanie prezentów na różne
wymyślne sposoby, ubieranie choinki, a przede wszystkim
przygotowywanie z mamą całej masy pyszności wigilijnych :) Na
moich barkach spoczywa odpowiedzialność za wszelkiego rodzaju
wypieki i właśnie ich zapach najbardziej wprawia mnie w świąteczny
nastrój.
O
ile lubię naturalny zapach ciast i ciasteczek, to nie przepadam za
nim, jeżeli chodzi o świece zapachowe czy woski. Dlatego ucieszył
mnie fakt, że w tym roku na święta Yankee Candle wprowadziło
więcej drzewnych i „iglastych” aromatów mniej „ciasteczkowych”,
co oczywiście nie znaczy , że w ogóle z nich zrezygnowało.
W tegorocznej zimowo – świątecznej kolekcji Yankee znalazł się jeden zapach, który można powiedzieć ociera się o „ciasteczkowość”, a mam na myśli Candy Cane Lane. Jeżeli chodzi o ten zapach, to pokuszę się o stwierdzenie, że skradł mi serce od pierwszego powąchania :) Gdy tylko złapałam wosk w rękę i zaczerpnęłam jego aromatu, wiedziałam, że znajdzie on na długo miejsce w moim kominku :D Właściwie nie musiałam sprawdzać go nawet na świecy, bo już w wosku mi się spodobał.
No
dobrze zachwycam się tak, a nawet nie wyjaśniłam dlaczego, otóż
Candy Cane Lane jest z miętą, którą wprost uwielbiam w każdej
możliwej postaci, herbaty, a nawet pasty do zębów :) Wracając
jednak na ziemię, przejdę może do bardziej merytorycznych spraw, a
dokładniej, jak wosk zachował się przy paleniu.
Kupiłam
go hurtem razem z innymi nowymi zapachami, ale nie zapaliłam od
razu, chyba trochę się bałam, że może mnie rozczarować, a
bardzo tego nie chciałam. Nie długo jednak musiał czekać na swoją
kolej, bo zapaliłam go od razu, gdy sprawdziłam już Icicles, który
z nowości był pierwszy na mojej liście.
Do
kominka oczywiście włożyłam cały wosk i zapaliłam tea light. Na
zapach nie czekałam zbyt długo, właściwie zaczął się uwalniać
nim wosk całkowicie się rozpuścił. Pierwsze co mnie uderzyło to
miętowa świeżość, którą po niedługim czasie zaczął
uzupełniać aromat wanilii. Zapach stał się słodko – miętowy,
jednak nie był zbyt „ciasteczkowy”, co dla mnie jest jego
zaletą. Chwilami delikatnie kojarzył mi się z zapachem/smakiem
zielonej gumy Orbit.
Mięta z wanilią tworzą ciekawe połączenie i mimo wanilii dosyć delikatne. Zapach nie jest ani zbyt miętowy, ani też przesadnie słodki. Chociaż mięta nadaje mu świeżości, to jak dla mnie cała kompozycja dobrze sprawdza się jako zapach świąteczny.
Coś mi się wydaje, że będę musiała zrobić sobie większy zapas Candy Cane Lane, bo będzie chyba częściej gościł w moim kominku, a kto wie może dzięki mięcie sprawdzi się też w cieplejsze dni...
Mięta z wanilią? Nawet nie wiedziałam, że z tej pary może coś wyjść :)
OdpowiedzUsuńMoże w tym roku ten zapach dostanę od św.Mikołaja ;D kto to wie :)
Wyszło, wyszło i to coś bardzo przyjemnego :) Masz rację, to byłby całkiem miły prezent pod choinkę, też bym się z takiego ucieszyła :D
Usuńświetny blog i post
OdpowiedzUsuńPozdrawiam <3
Paliłam ten wosk jakiś czas temu i nie pamiętam z tego nic, oprócz tego, że był słodki. Aż kupiłam kolejny wosk, żeby się bardziej zagłębić w aromat zanim coś o nim napiszę.
OdpowiedzUsuń